Z końcem grudnia po Wojtusia przyjdzie śmierć albo ratunek. Zdążymy?

  • Post category:Polska

“Pani dziecko ma guza w brzuszku, wielkości grejpfruta, to chyba nowotwór, ale proszę poczekać na wyniki”. Po takich słowach żadna matka już nigdy spokojnie nie położy się spać i nie zaśnie. Każda noc od tego momentu będzie zaczynała się od strachu i ściśniętego żołądka, a każdy poranek będzie rozpoczynał się od nerwowego sparawozdania, czy tam obok, w pokoju, ciągle jest Twoje dziecko, czy choroba nie wróciła w nocy, nie zabrała mi go… LINK do zbiórki: https://www.siepomaga.pl/ratujemywojtusia

Reklama

Fot. siepomaga.pl

 

Reklama

“Będziemy o niego walczyli, ale nie wiemy, czy wygramy. Ta walka będzie długa, a jaki będzie koniec, nie wie nikt…”. Jeśli to miało mnie uspokoić, to nie zadziałało nawet na chwilę. Jeśli on nie da rady, to będzie to koniec również dla mnie. Ledwo dźwigam to, że mój synek walczy z rakiem, niczego więcej już nie wytrzymam. Zawsze, gdy płakał, gdy miał gorączkę lub coś go bolało, wystarczyło, że przyszłam, pocałowałam go w czoło, poleżałam obok, a wszystko ustępowało, Wojtuś zasypiał, a rano było już lepiej.

Tym razem tak nie będzie, bo mój synek ma w brzuszku potwornego guza, który wyrósł właściwie w ciągu jednej nocy. 9,8X8X9,3 cm, potworny, ogromny, zabójczy, taki, który połowę dzieci zabija – neuroblastoma! Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, czekałam do rana, później biegiem do pediatry i błyskawiczne przekierowanie do szpitala.

Modliłam się, żeby to była przepuklina, choć gdzieś na dnie serca czułam, że mój synek jest w potwornym niebezpieczeństwie. USG pokazało coś wielkiego w brzuszku, przestałam się oszukiwać, kazali czekać na rezonans i badanie wycinka, ale każdy z lekarzy wiedział już, jaki będzie wynik… Guz nieustannie rósł, tak, że zaczął uciskać na inne organy. Wojtuś nie mógł nic jeść, dusił się, miałam wrażenie, że wszystko jest za późno, że czas mija za szybko. Bałam się, że właśnie, teraz kiedy jest tak źle, możemy stracić jakąś szansę, nie wykorzystać okazji, by go uratować.

Decyzja o pierwszej chemii przyszła natychmiast, lekarze starali się nie tracić czasu, którego tak bardzo brakowało. Nie umiałam sobie wyobrazić tego, że moje dziecko ma w brzuchu nowotwór wielkości niemal całego brzuszka. Bałam się tej pierwszej chemii, tego zakładania portu i pierwszego dnia na onkologii. Bałam się tego, co zobaczę i czy będę jedną z tych mam, które mają w oczach tylko smutek, czy może tą, która ma jeszcze nadzieję?

Los nam sprzyjał, guz zaczął ulegać chemii. Jedno paskudztwo zabijało drugie, a polem tej bitwy był maleńki organizm mojego synka. Warunkiem udanej operacji był właśnie regres guza, bo tylko to gwarantowało jej powodzenie.

Po 8 blokach niszczącej chemii, Wojtuś był gotów. Lekarze chcieli wyciąć wszystko, tak żeby nie było wznowy, by ograniczyć możliwość odtworzenia się guza. 22 września zabrali mi dziecko z oczu, Wojtuś zniknął za drzwiami sali operacyjnej. Operacja w trakcie choroby onkologicznej to wielkie ryzyko, organizm jest słaby, zniszczony leczeniem. Bałam się, że coś pójdzie nie tak, że kiedy otworzą się drzwi, nie zobaczę go, a jedynie smutną minę lekarza.

Udało się, choć to słowo nie pasuje jakoś do całej sytuacji. Nowotwór wycięty razem z lewym nadnerczem. Oddali mi dziecko po udanej operacji, wróciliśmy na oddział, to było nasze małe szczęście w tym całym oceanie koszmaru. Po 5 godzinach miałam go w ramionach, a Wojtuś uśmiechał się i przytulał do mnie. Następnym krokiem leczenia był autoprzeszczep i to był ten moment, w którym przyszedł kryzys…

20 października podano Wojtusiowi tak zwaną megachemię, która miała zresetować jego odporność. 27 października był gotowy – czysty. Wojtuś przestał jeść, totalnie się poddał, schudł. Godzinami siedziałam przy łóżku i patrzyłam, jak cierpi i nie ma siły się nawet przewrócić na bok. Wiedziałam, że muszę wyprzedzić czas, bo następnie program leczenia przewiduje radioterapię. Jeśli Wojtuś ma ją wytrzymać, musi się podnieść i odzyskać siły. Walczymy o wszystko, o każdy kęs jedzenia, o każdy uśmiech.

Immunoterapia, leczenie, które pozwoli mojemu dziecku przeżyć, które sprawi, że koszmar już nie powróci. Taki jest nasz cel i sens całego leczenia. Do tej pory na takie leczenie można było liczyć tylko poza granicami kraju. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jest możliwe leczenie w Polsce, w Krakowie, wielki kamień spadł z serca, ale do pokonania jest wciaż ta sama przeszkoda – wielkie pieniądze.

Terapia przeciwciałami w Polsce na ten moment nie jest refundowana, a koszty leczenia są ogromne. Ostatnia nadzieja w Was, ludziach, którzy mogą wywalczyć mojemu dziecku życie. Błagam Was o to, by nadchodzący rok nie był dla nas ostatnim, by po Świętach Wojtuś wracał już do zdrowia, a nie umierał… Walka z neuroblastomą trwa długo i daje tylko 50% szans, a każda matka marzy, by jej dziecko było jednym z tych, którym się udało. Ta szansa i nadzieja trzyma mnie jeszcze w jakoś przy zmysłach. Mogę patrzeć jak Wojtuś walczy z chorobą, mogę znosić te wszystkie okropne chwile, których z biegiem leczenia jest coraz więcej, bo wiem, że nie wolno mi się poddać, że zwątpienie może oznaczać przegraną. Przegraną o życie dziecka.