„Pani dziecko umiera – mamy ostatnią szansę…” Błagam, pomóżcie mi go uratować!

  • Post category:Polska

Ból wykańcza moje dziecko, przenikając, trwający nieprzerwanie, taki ból, którego nie można uciszyć lekami. Łukasz wije się, płacze, nie może złapać tchu. Lekarze przychodzą, podłączają nowe leki, uspokajają go, wychodzą. To pomaga, ale tylko na chwilę. Łukasz walczy z rakiem, właściwie przegrywa, bo wznowa białaczki często oznacza śmierć, taką najgorszą, taką w męczarniach, na którą nie zasługuje żadne dziecko… LINK do zbiórki https://www.siepomaga.pl/ratujemylukasza

Reklama

Reklama

Fot. siepomaga.pl

Łukasz spróbował 58 różnych chemioterapii, poznał zimne szpitalne sale, ból wkłuwania, ciągłe gorączki, a wszystko to na oddziale, z którego wiele z tych łysych dzieci nigdy nie wyjdzie. Na tych oddziałach minęła mu prawie połowa życia. 3 lata z łysą główką, w strachu, w bólu, z nosem przyklejonym do szyby okna oddziału. Za tą szybą toczyło się normalne życie, zmieniay się pory roku, bawiły się dzieci…

Łukasz walczył o życie, które błyskawicznie z niego uchodziło. Rak, białaczka limfoblastyczna, wybrała sobie ten mały słaby organizm, aby dokonać zniszczenia od środka, by go zabić w najbardziej okrutny sposób. Wszystko zaczęło się od bólu, a lekarze robią wszystko, by nie skończyło się śmiercią.

Pamiętam ten dzień, kiedy Łukaszek złapał od siostry wirusa. Córeczka wyzdrowiała, a Łukasza choroba trwała w nieskończoność. Trzy tygodnie utrzymywała się temperatura 39 stopni, ale nie było innych objawów. 4 wizyty u lekarzy, badania krwi i żadnej diagnozy. Nikt się wtedy nie domyślał, jak ciężko chory jest Łukasz. Wróciliśmy do domu i walczyliśmy z grypą, tymczasem nadciągała burza…

Nikt nie potrafił przerwać tej choroby, gorączki nie mijały, drugi antybiotyk nie załatwił sprawy, a Łukasz nie mógł już wstać z łóżka, dosłownie się słaniał, a mój strach sięgał zenitu. Dzieci przecież tak nie chorują. Wtedy pierwszy raz trafiliśmy do szpitala z podejrzeniem zapalenia opon mózgowych, wtedy pierwszy raz płakałam ze strachu o niego. Do domu wróciliśmy z zaleceniem stosowania sterydów, które przy okazji uśmierzały ból. Lekarze podejrzewali uraz kręgosłupa, ale przecież to wszystko było jak szukanie po omacku. W międzyczasie kolejne wizyty w szpitalu, rezonans i znowu pudło.

Przestałam wierzyć już w to, że ktoś wreszcie znajdzie przyczynę. Serce matki czuło, że dzieje się coś złego, dosłownie czułam zagrożenie, ale nie umiałam go sprecyzować. Chciałam chronić mojego synka, ale nie wiedziałam przed czym, skąd płynie zagrożenie. 19.03.2015 Łukasz wrócił do szpitala, bo tym razem przestał chodzić, bolało go całe ciało, nie mogłam go nawet przytulić, dotknąć. Tym razem po dwutygodniowym pobycie w szpitalu i trzech tygodniach badań, postawiono diagnozę – nowotwór. Nikt nie jest w stanie opisać tego bólu po najstraszniejszym ciosie. Człowiek nigdy nie jest gotowy na nowotwór, zwłaszcza u własnego dziecka. Wszystko było jak zły sen, z którego do dzisiaj nie umiemy się obudzić.

Zostaliśmy przewiezieni do Szpitala Uniwersyteckiego dr A. Jurasza w Bydgoszczy, gdzie zaczęło się leczenie, którego to wszyscy się tak boją, które pokazują niekiedy kampanie społeczne albo smutne filmy. Oddział pełen łysych dzieci, które jednego dnia cieszą się na korytarzach, innego płaczą, kiedy chemia wżera się w żyły, powoduje mdłości, wymioty, ból.

Dzieci nie powinny nigdy tak chorować, a żaden rodzić nie wyjdzie z takiego oddziału bez uszczerbku, bo cierpienie sięga niemal zenitu. Łukaszek znosił wszystko dzielnie, byłam z niego taka dumna… Przed Świętami w 2016 roku wyszliśmy do domu. Miało być już dobrze, chemia podtrzymująca i kilka tygodni do końca leczenia. Przecież już dość wycierpiał…

12.12.2016 roku i smutny, ściszony głos lekarza w gabinecie – wznowa… wszystko na nic, całe leczenia na nic, cały stracony czas przepadł. Nie mieliśmy szczęścia, a choroba nie miała litości. Po pierwszym tygodniu Łukasz wpadł w tak zwany dołek, wszystkie wyniki poleciały w dół, nie miał już żadnej odporności i złapał infekcję jelitową, organizm nie mógł się obronić, nastąpił stan zapalny jelit, gromadziła się woda w brzuchu, która podniosła się na płuca, utrudniając oddychanie, trafiliśmy na OIOM z sepsą, zapaleniem płuc i wodą w płucach, stanem zapalnym jelit i niewydolnością nerek. Łukasz został wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną – umierał, a ja modliłam się o cud…

7 lat, 16 kilogramów, skrajnie wycieńczony organizm, a w oczach błagalna prośba o życie – tak wygląda najdzielniejszy człowiek, jakiego poznałam w życiu – mój syn!Przetrwał najgorsze, bo walczył o to, jak lew. Lekarze robili wszystko i znów starczyło tego tylko na kilka miesięcy…

21.02.2017 – nastąpiła kolejna wznowa. 77% blastów w morfologii L2 wg FAB w szpiku. Zaproponowano modyfikację dalszej terapii onkologicznej, opartą na protokole IA ALLIC-BFM 2009 – podtrzymywano remisję choroby do czasu uzyskania poprawy wydolności narządów i stanu neurologicznego, w 24 dniu uzyskano redukcję komórek nowotworowych do 19%. Ściskałam pięści aż do bólu, nie przestwałam się modlić…

Dwa tygodnie byliśmy w domu, bo mniej więcej tyle czeka się na wynik MRD (na obecność choroby resztkowej). Błagałam Boga o jeszcze jedną szansę, bo przecież Łukaszek niczego złego nie zrobił, bo jego życie dopiero się zaczęło. Ciałkiem Łukasza wstrząsa już polekowa padaczk, a ja wiem, że on już więcej nie wytrzyma…

Łukasz przecież czuł się dobrze, ale po 2 tygodniach zaczęły na nowo powracać bóle kręgosłupa i nóg, choroba już się rozpędziła, w poniedziałek punkcja szpiku i kolejna zła wiadomość –  82% blastów w szpiku. Lekarz kręcił głową, rozumieliśmy się bez słów.

Po tym, co przeszliśmy, doktor nie umiał już mówić mi wszystkiego bez emocji. “Leczymy dalej! Będzie gorzej, trudniej, ale wciąż jest szansa, by Pani synek żył”. Każda matka chce, by jej dziecko żyło i zrobi dla niego wszystko. Ja nigdy nie zwątpiłam w swojego synka, nigdy nie pogodziłam się z tym, że może odejść.

Kiedy jest bardzo źle, trzymam go mocno z ręce i czekamy, aż ból minie. Wierzę wciąż, że pokonamy chorobę, że ten koszmarny ból całego ciała będzie niebawem należał do przeszłości. Teraz synek dostał ostatnią szansę na leczenie – terapia lekiem Blinatumobab – koszt cyklu 200 tys. zł, a potrzebne jest jeszcze 6 takich cykli. Gdy pierwszy raz zobaczyłam te cyfry, nie umiałam ich nawet policzyć. Taka jest cena za życie dziecka, które urodziłam i z którym od tylu lat idę przez piekło białaczki. Łukasz tym razem już sam nie wstanie, nie zadziwi mnie swoją siłą. Przetrwał chorobę i leczenie, które mogły powalić najsilniejszych mocarzy, płacze, ale kiedy ból odchodzi, znów się uśmiecha. Błagam Was o pomoc – jego życie w Waszych rękach. Nie pozwólcie mu odejść, nie po tym wszystkim…