Mam 12 lat, umieram na raka i bardzo się boję. Proszę, pomóż mi przeżyć…

  • Post category:Polska

Czy to już koniec? Czy tylko tyle może zaoferować współczesna medycyna i lekarze? Czy podawanie chemii, żeby przedłużyć życie to jedyna droga? Czy mogę tylko patrzeć, jak ukochany synek cierpi i powoli odchodzi z tego świata? Na szczęście dla Maksia jest jeszcze nadzieja. LINK do zbiórki: https://www.siepomaga.pl/walczymydlamaksa

Reklama

Reklama

Fot. siepomaga.pl

Maksiu ma dopiero 12 lat, a już 5 razy lekarze otwierali jego głowę. Tyle razy modliłam się, żeby przeżył, żeby ten cholerny rak wreszcie zostawił go w spokoju. Byłam przy nim, kiedy otwierał oczy po operacji i trzymałam go za rękę, gdy zasypiał przed kolejną… Nigdy nie pogodzę się z tym, że rak zabije mojego 12-letniego syna, będę walczyła o niego tak długo, jak będzie potrzeba…

Dzisiaj błagam Was o coś bezcennego – o życie dla mojego dziecka, które tak bardzo kocham.

 

Wracam w pamięci do chwili, kiedy się to zaczęło i paradoksalnie ten okres był lepszy niż to, co dzieje się teraz. Wtedy lekarz powiedział, że w głowie Maksia jest guz i synek musi zostać w szpitalu. Ja miałam jechać, powiadomić rodzinę, że moje dziecko jest śmiertelnie chore. Miałam w głowie chaos, ale każdy szok jest lepszy niż świadoma beznadzieja.

Teraz jesteśmy po 5 operacjach wycinania guza mózgu, 5 szansach i 5 rozczarowaniach. Teraz, kiedy Maksiu przegrał już tyle razy, każda nowa szansa to potężny, wręcz paraliżujący strach. Nikt nie da nam pewności, że pokonamy raka, ale dopóki ktoś w ogóle chce z nami walczyć, musimy to wykorzystać.

Maksiu lubił grać w ping-ponga. Tamtego dnia, kiedy podszedł do niego nauczyciel, okazało się, że widzi dwie piłeczki i dlatego nie może trafić w żadną z nich. Pojechaliśmy do okulisty właściwie w ostatnim momencie, dlatego Maksiu jeszcze widzi. Kilka dni wcześniej biegał, a neurolog po badaniu zabronił mu nawet chodzić. Maksiu miał w głowie coś wielkości jaja – sześciocentymetrowy potworny guz mózgu uciskał na nerw wzrokowy i zagrażał życiu.

 

Maks trafił pod opiekę Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach. Tam pierwszy raz zniknął za drzwiami bloku operacyjnego, tam też pierwszy raz otworzyli jego główkę, szukając tego, co chce go zabić. Udało się wyciąć 80% guza – za mało, by uznać operację za pełen sukces. Dla mnie był to cud, bo Maksiu żył, wybudził się, otworzył oczy. Tylko tego chciałam w tamtej chwili. Lekarze nie pozwolili odetchnąć ani jemu, ani mi – matce. Po miesiącu kolejna operacja i znów fałszywa nadzieja, że może tym razem, lekarz zdoła wyciąć wszystko, że pozbędziemy się z głowy Maksia resztek tego, co go zabija.

Wyściółczak anaplastyczny III stopień – to był najgorszy możliwy scenariusz. Symbol 3 przy nowotworze zawsze oznacza wszystko, co najgorsze. Nie wiem, nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego mój synek nie mógł wyzdrowieć. Inne dzieci opuszczały oddział, a Maks zostawał. Kolejne operacje (druga i trzecia), pomiędzy nimi chemioterapia i radioterapia nie przyniosły efektów. Guz świetnie się maskował i lekarze nie byli w stanie go wytropić. Za każdym razem zostawał kawałek, głowa bolała, a kolejny rezonans oznaczał wznowę. Po tej czwartej operacji przez moment płakaliśmy ze szczęścia.

Kontrolne rezonanse w trakcie silnej chemioterapii utwierdzały nas tylko w przekonaniu, że wreszcie nowotwór się poddał. I tak w kwietniu 2016 roku Maksymilian zakończył leczenie. Pojechaliśmy na wakacje, długo wyczekiwane, takie, które miały pomóc zapomnieć o wszystkim, co złe. Maks cieszył się jak nigdy, wreszcie mógł odpocząć, kąpać się w jeziorze. Najbardziej cieszyło go to, że wróci do szkoły, do kolegów.

 

Znów Maks dostał tylko złudzenia, pozorną chwilę normalności, po której przyszło to, co najgorsze. Wznowa…

Nigdy wcześniej nie stanęliśmy przed tak trudnym zadaniem. Musiałam spojrzeć w oczy dziecka, któremu zaczęły odrastać włosy, które niespełna 2 tygodnie wcześniej rozpoczęło rok szkolny i powiedzieć mu, że wcale nie wygrał, że kończymy normalne życie i wracamy na oddział onkologiczny. Że znów wróci piekło razem z bólami głowy, z tymi wszystkim wkłuciami, workami chemii… Piąta operacja była już właściwie niepotrzebna, bo i tak nie udało się sięgnąć nowotworu.

Guzy były już 4, w tym kilka bardzo małych, takich, których żaden chirurg nie znajdzie podczas operacji, nawet przy najlepszej neuronawigacji.

Postanowiłam przenieść synka do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, bo tylko tam była szansa dalszego leczenia. Ponowne naświetlania i kolejne chemioterapie guza już nie powstrzymały. Stopniowo, z miesiąca na miesiąc, guzy rosną i się rozmnażają. Wszystko, co było do zrobienia w Polsce, zostało już wyczerpane. Miesiącami szukałam ratunku dla Maksia, bo nie wyobrażam sobie chwili, w której usiądę i będę czekała, aż mój synek odejdzie.

 

Po konsultacjach stwierdzono, że Maksymilian kwalifikuje się na terapię, która jest jego ostatnim ratunkiem. Niestety, nikt terapii nie refunduje, więc pieniądze trzeba zebrać we własnym zakresie. Są to sumy, które mnie przerażają i których nie umiem sobie nawet wyobrazić.

Pieniądze za życie syna – nigdy nie myślałam, że, będę musiała ratować swoje dziecko w ten sposób. Jeśli mi nie pomożecie, Maks nie wyjedzie, a ja będę patrzyła, jak umiera. Nikt już nie chce nas leczyć. W klinice w Wiedniu lekarze zbadali Maksia i ocenili, że jest szansa, że synek może być jeszcze zdrowy, że jeśli szybko podejmiemy leczenie, będziemy mogli jeszcze kiedyś pojechać razem na wakacje. Za swoim dzieckiem pójdę wszędzie i będę prosiła każdego, bo nie ma dla mnie cenniejszej rzeczy, niż jego życie. Pomóżcie nam przetrwać. Pomóżcie mu przeżyć – to mój jedyny syn!