O jakim marzę życiu? O obojętnie jakim, po prostu chcę żyć, jak każdy człowiek, który umiera na raka, pragnę tylko jednego – pragnę to wszystko jakimś cudem przetrwać. Zawsze bałam się zastrzyków, a teraz marzę, żeby kłuli, żeby przyjąć jak najwięcej tych wszystkich leków, bo tylko w ten sposób mogę przetrwać, zobaczyć jak będzie za rok, dwa… Nikt nie chce umierać, bo życie jest piękne i bardzo cenne. Każdy z nas ma jedno, a moje każdego dnia zanika. Boję się tego dnia, kiedy jakiś lekarz powie słowa, po których nie będę już miała nic – zrobiliśmy wszystko, przegraliśmy… LINK do zbiórki: https://www.siepomaga.pl/agnieszka-wojciechowska
Reklama
Reklama
Gdy miałam 35 lat, marzyłam o prozaicznych rzeczach, chciałam odpocząć w weekend, wyjechać na wakacje, być kochana, założyć rodzinę. Zamiast rodziny założyłam maskę twardej kobiety, choć w środku od kilku lat wyję z bezsilności. Co ja wtedy myślałam, kiedy mój organizm starał się dać mi znać, że mamy problem? Zmęczona, z powiększonymi węzłami, dziwnymi guzkami w pachwinach szłam do pracy, bo przecież to pewnie przeziębienie, gorszy okres. Ilu z Was by tak zrobiło? Przecież kiedy ma się 35 lat, to nie myśli się o chorowaniu, mało tego, nie myśli się o tym, co dzisiaj, tylko planuje, patrzy w przyszłość. Ja chyba nie patrzyłam zbyt uważnie, bo kiedy przyszedł ten dzień, w którym moja przyszłość stanęła pod znakiem zapytania, nic do mnie nie dotarło.
Siedziałam w pokoju lekarza, który przed chwilą powiedział mi, że mam złośliwy nowotwór jajników i patrzyłam na niego, jakby powiedział coś w obcym mi języku. 2012 rok, 35-letnia ja, pierwszy raz dowiaduję się, że mam raka. Nigdy nie byłam typem wojownika, zawsze wycofana, psychicznie słaba, miałam zmierzyć się z czymś, co zabiło już miliony osób. Jest Pani taka jeszcze młoda, powiedział lekarz, musimy operować, ale będzie to zabieg oszczędzający, chodzi o jajniki, a Pani może być jeszcze matką, wszystko przed Panią. Właśnie to macierzyństwo rak zabrał mi jako pierwsze. Podczas operacji zapadła decyzja o tym, że już nigdy nikt nie powie do mnie „mamo”. Zmian nowotworowych było za dużo, wycięli wszystko…
8 cykli chemii, z których te pierwsze przepłakałam. Trucizna truła raka i truła mnie, godziny spędziłam, patrząc na te krople, małe kropelki, które niczym żołnierze walczący o mnie, cienkim wężykiem spływały w dół i znikały w moim ciele. Było źle, słabo, narastało zmęczenie i nudności, po których tylko sen przynosił ukojenie. Moje koleżanki wychowywały dzieci, ja walczyłam o życie, znajomi pisali SMS-y ze swojego normalnego świata, do tego mojego, małego, cichego onkologicznego piekiełka, w którym każdy w końcu zostaje sam.
Wypadły mi włosy, a kobieta powinna mieć włosy, dla siebie, dla swojej świadomości, dla chęci pozostania kobietą, śmiertelnie chorą, ale kobietą. Zostały kolczyki, pierwsza rzecz, która rzucała się w oczy przed lustrem, to one przypominały mi, że wciąż jestem kobietą, wyniszczoną, łysą, z podkrążonymi oczami, ale tę samą Agnieszką.
Remisja – to słowo w świecie onkologii jest jak wielka obietnica i choć lekarze nie każą jej tak traktować, każdy chory na raka, po usłyszeniu tego słowa czuje się jak zwycięzca. Choć z tamtej walki wyszłam niemal na czworakach, cieszyłam się, że żyję, że teraz mogę naprawiać wszystkie błędy. Okaleczona przez chorobę, ostatecznie pokazałam jej, kto rządzi, że nawet tak słaba osoba, może znaleźć w sobie tyle sił, by pokonać najokrutniejszą z chorób. Zaczęły odrastać włosy, fantastyczne uczucie, kiedy budzisz się rano, dotykasz głowy i czujesz je pod palcami. To odradzanie jest niczym wiosna dla ciała, zaczynasz czuć smak, nie śpisz bez ustanku, możesz w końcu jeść. Piękny czas, w którym ogromna wdzięczność miesza się z euforią. Wreszcie po kilku miesiącach wierzysz w to, że będziesz żyła, że dasz radę, że to, co złe zostało gdzieś z tyłu.
Tak minęły 4 lata ostrożności, 4 piękne lata nadziei, wakacje, czas spędzony z moim ukochanym siostrzeńcem. W ubiegłym roku po badaniach kontrolnych dowiedziałam się, że znów muszę umierać, że to był tylko jakiś sen, że nie wygrałam, a przegrałam więcej, niż myślałam. Na badaniu PET świeci już wszystko, przerzuty do wątroby, zaatakowany żołądek. Byłam pewna, że teraz usłyszę to, czego się tyle lat bałam – pani Agnieszko, zrobiliśmy wszystko. Jest mi strasznie ciężko, bo ktoś, kto przeszedł to wszystko, co ja, nie wierzy już w cuda, ale lekarze przekonali mnie, że jest jeszcze jedna szansa.
Ostatnie starcie z nowotworem, które rozstrzygnie wszystko, może odbyć się w klinice, która chce podjąć się jeszcze raz walki o moje życie. To życie mam tylko jedno, jak każdy z nas, dlatego nie chcę się poddać. Nowoczesne metody leczenia celowanego prosto w raka to ostatnia deska ratunku. Na leczenie standardowe po prostu nie mam już zdrowia ani sił. Chcę spróbować przeżyć, dlatego proszę Was o wsparcie, bez którego jedyna moja szansa zniknie.
Terapia, którą muszę zastosować, chcąc ratować swoje życie, jest niezwykle kosztowna. Półroczny koszt leczenia to ponad 130 tys. zł. Leczenie, które jest dla mnie nadzieją, jest dla mnie niedostępne finansowo. Błagam Was o pomoc! Błagam Was, pomóżcie mi zawalczyć o życie. Bez Waszej pomocy, bez okazanego mi przez Was serca, nie będę w stanie skorzystać z szansy na walkę z przerzutami, z szansy powrotu do upragnionego zdrowia, szansy przetrwania. W przyszłym roku mój siostrzeniec przystąpi do Pierwszej Komunii Świętej. Tak bardzo chciałabym tam być. Agnieszka