Moje życie mnie nie rozpieszczało, ale kto ma łatwo? Po wielu trudach poukładałam sobie wszystko: opiekuję się niepełnosprawnym synem, pomagam przy wychowaniu wnuków – żyję tylko dla nich. Dlatego gdy dowiedziałam się, że jest we mnie nowotwór, który chce mnie zabić, muszę walczyć, nie mogę po prostu odpuścić! Codziennie powtarzam sobie: nie umrę, przecież mam dla kogo żyć! Dlatego teraz, gdy mam szansę, proszę o pomoc… Zabieg NanoKnife jest moją ostatnią nadzieją, ale jeśli nie uzbieram środków, ona przepadnie. A ja… Nie, nie mogę umrzeć. Proszę, pomóż mi.
Reklama
Reklama
Dzieciństwo wspominam szczęśliwie. Gdy miałam 14 lat, przeżyłam pierwszą tragedię – na raka płuc zmarł mój tata. Potem przyszła dorosłość, a wraz z nią wiele łez, trudnych momentów i rozczarować, w których mimo wszystko starałam się dostrzec iskierkę radości. Narodziny córek były najszczęśliwszym momentem w moim życiu. 32 lata temu urodziła się Izabela, niecałe dwa lata później Joanna. Dziewczyny rozwijały się świetnie i były dla mnie prawdziwą pociechą i radością każdego dnia. Cały czas marzyłam też o synku i gdy okazało się, że marzenie ma się ziścić, pomyślałam, że już nic złego w życiu mnie nie może spotkać.
Po porodzie czułam, że coś jest nie tak – zaniepokoiło mnie nerwowe zachowanie lekarzy. Potem przyszli do mnie i powiedzieli, że Piotruś urodził się z Zespołem Downa. Wtedy nie było tylu książek, nie mówią już o internecie. Nikt nie umiał mi powiedzieć, z czym wiąże się opieka nad dzieckiem z taką wadą. Musiałam wszystkiego nauczyć się sama, każdego dnia borykając się z wychowaniem niepełnosprawnego dziecka. Okazało się, że to praca na cały etat, bo opieka nad chorym dzieckiem wymaga mnóstwa wyrzeczeń.
Dziś Piotr ma już 24 lata, ale nadal potrzebuje całodobowej opieki. Mój mąż nie wytrzymał naszej codzienności z chorym dzieckiem i musieliśmy się rozstać. Wpadłam w rutynę codziennych czynności i mimo wszystko ułożyłam sobie życie. Opiekuję się Piotrusiem, dotychczas pomagałam również córce przy swoich najukochańszych wnukach: odprowadzałam do szkoły, odbierałam ze żłobka. Prowadziłam normalne, szczęśliwe życie i chociaż były to zwyczajne, codzienne zajęcie i obowiązku, dawały mi poczucie radości i ogromną satysfakcję. Czułam się kochana i potrzebna. Wprawdzie bez luksusów, ale skromne dochody wystarczały na wyżywienie i ubranie dla siebie i Piotrusia. Zawsze też mogłam liczyć na pomoc córek, które, mimo że miały własne życie, zawsze znalazły czas dla mnie i swojego brata. Ale w jednej chwili wszystko legło w gruzach…
Zaczęło się od zdiagnozowania cukrzycy, później był spadek wagi. Jednak to nie zaniepokoiło lekarza pierwszego kontaktu. Dopiero kiedy w styczniu zaczął boleć mnie brzuch i nie mogłam sobie z tym poradzić, dostałam skierowanie na USG brzucha. I wtedy jak grom z jasnego nieba przyszła straszna diagnoza – NOWOTWÓR ZŁOŚLIWY TRZUSTKI. Nieoperacyjny…
Choć chciało mi się wyć, nie mogłam pozwolić sobie na słabość. Nie zastanawiałam się, czy warto walczyć. Podjęłam heroiczną walkę o pokonanie choroby, bo mam dla kogo żyć! Muszę opiekować się niepełnosprawnym synem, nie mogę tak zniknąć z życia dzieci i wnuków…. W tej chwili czekam na chemioterapię i jestem pełna nadziei, że odniosę zwycięstwo, bo co z Piotrusiem? Zacisnęłam zęby i powtarzam sobie codziennie: „wygram z rakiem”! Choć mam świadomość jakie są rokowania przy takim typie nowotworu…
Jednak cały czas mam nadzieję, bo pojawiła się szansa na życie! Po niedawnej konsultacji z lekarzami z Warszawy okazało się, że zakwalifikowano mnie do leczenia chirurgicznego z użyciem metody NanoKnife. W całej naszej rodzinie odżyła nadzieja! Jednak po chwili wrócił strach, bo doskonale wiem, że nie stać mnie na to leczenie… Operacja kosztuje bowiem blisko 40 tysięcy złotych… To pieniądze, których nigdy nie będziemy w stanie zdobyć, nie ze skromnej emerytury. Dlatego bardzo proszę osoby, które czytają ten apel – pomóżcie mi przeżyć. Tylko dzięki wam mam szansę na wyzdrowienie, a mój syn na dalsze bezpieczne życie przy boku swojej ukochanej mamy…
LINK do zbiórki: https://www.siepomaga.pl/urszulamania