Ratował życie innych przed ogniem. Teraz jego zaatakował rak. Pomóżmy!

  • Post category:Polska

„Żona, dwoje małych dzieci, dom w budowie… mam wszystko, o czym może marzyć mężczyzna. Mam też coś, o czym nikt, nigdy nie marzy. Coś, czego lęka się każdy z nas. Mam raka mózgu.” – napisał Tomasz w zbiórce na ratowanie swojego życia: https://www.siepomaga.pl/uratujtomka

Reklama

Fot. siepomaga.pl

Całe życie bałem się, że zachoruję na serce. Przecież to była zmora mojej rodziny. Chorował mój ojciec i byłem pewien, że i nade mną wisi wyrok i prędzej czy później zachoruję także ja. Śmierć rzuciła jednak na mnie swój cień z zupełnie innej strony. Zamiast serca zaatakowała mózg…

Reklama

 

Kiedy spojrzysz na moją głowę z lewej strony ujrzysz wgłębienie. W tym miejscu nie ma już kości, a jedynie obciągnięta skórą dziura w czaszce. To jedyny zauważalny ślad choroby. Bez niego nie powiedziałbyś, że coś ze mną może być nie tak. Ja też nie zdawałem sobie z tego sprawy. Rak jest podstępny. Rośnie powoli, nie dając o sobie znać, aż do momentu, gdy stanie się tak duży i tak silny, że niemal nie do pokonania.

Fot. siepomaga.pl

Który facet robiłby aferę z byle bólu głowy? Boli to boli, najwyraźniej mam stresująca pracę, albo jest za niskie ciśnienie. Bierze się tabletki, najpierw po jednej, potem dwie, czasami trzy, i cześć. Na rozczulanie się nad sobą nie ma przecież czasu, bo zawsze jest coś do zrobienia. Przecież jest praca, po pracy ukochana Ochotnicza Straż Pożarna, no i przede wszystkim dzieci, a ja zawsze chciałem być ojcem z prawdziwego zdarzenia, a nie takim z doskoku.

 

Ten ból wtedy był jednak inny. Nie pomagały tabletki, nie pomagał sen. Bolało tak, jakby chciało zabić. Jakby zaraz miało zmiażdżyć, rozsadzić, wszystko na raz. To był paskudny, deszczowy listopad. Pogoda taka, że nic tylko umierać, głowa pęka, a w środku tego wszystkiego ja. Młody człowiek, mąż, ojciec, który tak bardzo chcę żyć, który musi żyć…

W końcu szpital. Czułem się tam jak zagubiony, niepewny siebie dzieciak. Lekarze, krążyli dookoła mnie, rzucając dziesiątkami niezrozumiałych słów, a ja chodziłem od sali do sali nie wiedząc po co te kolejne badania. Diagnoza była szybka i brutalna – guz mózgu. Należy jak najszybciej operować.

 

Kiedy spada na ciebie taka wiadomość, czujesz się tak jakby ktoś obuchem trafił Cię w głowę. Nie reagujesz na bodźce. Ludzie coś mówią, ale nie słyszysz, wlepiasz wzrok gdzieś w dal i jesteś sam na sam z tą paraliżującą myślą – co będzie jeżeli umrę? Co dalej z dziećmi?

Na początku grudnia przeszedłem dwie operacje. Do domu wypisano mnie na święta. Było tak jak zawsze, ciepło, rodzinnie. Były kolędy i prezenty, uśmiechy dzieci. Był też niepokój. Patrzyłem na te nasze szkraby – trzyletnią Madzię, naszą iskierkę i pięcioletniego, rezolutnego Dawida i zastanawiałam się ile jeszcze przed nami taki chwili, czy te święta nie są ostatnimi… Patrzyłem na Anię i zastanawiałem się, jak poradzi sobie z tym wszystkim, jeśli mnie zabraknie. Kiedy jesteś chory, trudno przepędzić te natrętne myśli. I choć próbowałem, to one wracały i wracały, nie dając mi spokoju.

Nowy Rok to zwykle czas nadziei, postanowień i planów. Ja miałem tylko jeden – przeżyć. Niestety, rok 2017 powitał mnie dwoma ciosami. Potwornie silnymi, z gatunku tych, po których wstajesz zamroczony, na miękkich nogach. Najpierw był rezonans, który wykazał, że guza nie udało się usunąć w całości, że wciąż jest tam, gdzie był, a później badanie histopatologiczne, którego wyniki okazały się najgorszym możliwym scenariuszem. Mój guz okazał się najstraszniejszą formą nowotworu mózgu – glejakiem wielopostaciowym IV stopnia.

 

Ruszyła machina. Radioterapia, chemioterapia. Kolejny, kilkutygodniowy pobyt w szpitalu z dala od rodziny, od dzieci. Kiedy w końcu mnie wypisano, okazało się, że mój organizm tak źle reaguje na radykalne leczenie, że musiałem natychmiast wrócić do szpitala. W domu byłem zaledwie 4 dni… Wyniki były fatalne, morfologia do niczego. Miałem za mało płytek krwi, praktycznie zerową krzepliwość. Byłem w stanie, który zagraża życiu. Rak był silniejszy ode mnie. Lekarze rozłożyli ręce, a leczenie trzeba było zatrzymać.

Odesłano mnie do domu, a ja zostałem sam z tykającą bombą w głowie. Walczyła o mnie żona i brat. To oni przeczesywali internet, konsultowali się z lekarzami, to oni podnosili na duchu. To oni w końcu znaleźli pomoc w Berlinie.

Do Charite, jednego z największych szpitali w Europie, jechałem z duszą na ramieniu. To tu miało się okazać czy kwalifikuję się na leczenie metodą Nano Therm. Metodą nowatorską, niestosowaną w Polsce, polegającą na wstrzykiwaniu w guza nanocząsteczek żelaza i podgrzewnia ich do wysokich temperatur. Metodą dwuetapową, bowiem najpierw czekać mnie miały kilkudniowe zabiegi w berlińskiej klinice Vivantes, a potem leczenie w samym Charite. To była dla mnie ostatnia szansa. Przecież już wcześniej okazało się, że nie kwalifikuję się na protonoterapię, na nic… Po serii wstępnych badań okazało się, że w tych dwóch niemieckich szpitalach dostanę swoją szansę na życie. Tyle tylko, że ta szansa ma swoją cenę…

 

Mam dobre życie. Kochającą żonę, wspaniałe dzieci. Pracę, którą lubię i która daje mi mnóstwo satysfakcji, dom w budowie i mnóstwo planów. Taki obrazek bez skazy, jak w jakimś serialu. Długo pracowałem na to, by do tego dojść, by mieć taką rodzinę, o jakiej marzyłem, a teraz tak cholernie się boję, że to wszystko stracę, że to wszystko się rozleci, że moja żona zostanie wdową, a dzieci sierotami. Po prostu potwornie boję się śmierci.

Lekarze w Niemczech czekają na przelew, na te kilkadziesiąt tysięcy euro, za które gotowi są ratować mi życie. Nie mam im tego za złe, to ich praca. Mam tylko żal do siebie, że nie mam tych pieniędzy, że jestem facetem i muszę prosić obcych mi ludzi o pomoc. Nie mam jednak wyjścia. Mam dzieci, nie mogę odejść. Dlatego błagam, pomóżcie mi. Pomóżcie moim dzieciom, one potrzebują taty…