Pan Remigiusz, Ratownik Medyczny opowiada o swojej pracy, samemu nazywając post „manifestem”. Wpis jest wstrząsający i chyba nikt nie wyobrażał sobie, że tak to właśnie wygląda. Przeklejamy całość bez zmian. Warto przeczytać do końca.
Reklama
Reklama
Jestem kierowcą karetki…, ambulansu, lub sanitarki jak kto woli. 24h na dobę, 365 dni w roku jestem „do dyspozycji”. Niedziela, wigilia, sylwester. Upał, ulewa, mróz, dzień, czy noc. Jest dyżur i jest wezwanie, trzeba działać. Nie mogę nie mieć siły, nie mogę mieć gorszego dnia. Zawsze trzeba dać z siebie wszystko. Często jestem niewyspany, niekiedy głodny, bo nie mam czasu zjeść. Czasem mi gorąco, czasem marznę.
Po 8h jazdy z przerwami na noszenie. Planuję szybki zjazd na obiad. Przed lokalem pilne wezwanie, no nic. Zjemy za chwilę, czas mija. I mija… Godzina 22:30, szybki Hot dog na stacji.
Ale co z tego, jeśli w grę wchodzi zdrowie, lub życie innej osoby?
W telewizji, jest lekko, czysto, pięknie i przyjemnie. Normalnie, wymarzona praca. Niestety życie to nie serial. A transport, system to nie bajka. Też kiedyś myślałem, że praca listonosza jest ciężka. A praca 8h za biurkiem, męczy, stresuje. Do czasu…
Pracę zaczynam o 7:00. Kończę po 24h, czasem po 48h. Niekiedy dyspozytor dzwoni o 6:20, aby jak najszybciej przyjechać na SOR, bo jest OZW, lub dziecko ze złamaniem otwartym. Bez zastanowienia odkładam kanapkę i jadę…
Pacjent ze zleceniem na transport do szpitala, od lekarza rodzinnego. Osoba samotna, schorowana. Czwarte piętro, brak windy, pacjent nie chodzi, bo miał 2 lata temu złamaną kość promieniową, waży ponad 120kg. Lecę do karetki, biorę krzesełko i wracam na górę, nas dwoje… ledwo, ale niesiemy, pot oblewa czoło i plecy, kręgosłup w odcinku lędźwiowym, aż się ugina. Krzyż, aż rwie z bólu. Co zrobić, jak zachciało się ratować życie, zdrowie. Pomagać innym? Czy można to zrobić, klikając na facebooku, lubię to?
Na co dzień widzę – ból, choroby, płacz, urazy, odleżyny, samotność, często śmierć. Mało? Widzę dzieci z porażeniem mózgowym. Spotykam na swojej drodze samobójców, tych co próbowali, bo chcieli zwrócić na siebie uwagę i tym co się udało. Ludzi, którzy nie widzieli wanny tygodniami, może dłużej? Wszy, świąd, robaki, krew, wymiociny, kał. Ludzi z objawami odstawienniczymi i innymi chorobami psychicznymi. Często są to znajome twarze, ludzie, którzy, kiedyś byli młodzi, mieli kobiety, prace, dzieci, hobby, pasję. Byli uśmiechnięci, cieszyli się, mniej, lub więcej życiem. Dziś leżą na łóżkach jak „warzywa”, umierają uduszeni własnymi wymiocinami, lub wiszą na pasku od torebki…
Czytam historię, przeglądam dokumentację. Patrzę na pacjenta, którego mam na noszach, widzę jak, jego życie się kończy, widzę w jego oczach grymas bólu, żal i smutek. Rak z przerzutami, zapalenie płuc, chorób nie widać końca. Godzina, dzień, tydzień, może miesiąc wegetacji, i koniec. Prędzej, czy później spacerując po mieście, spotkam na słupie klepsydrę z jego nazwiskiem. Kochany mąż, ojciec, wujek…
Patrzę na kolejnego pacjenta na noszach, leży, mruga tylko oczami. Myślę sobie, że za kilka lat, to pewnie ja będe na tym miejscu. A ludzie przechodzący obok, będa patrzeli z pogardą. Staram się go traktować, tak jak ja chciałbym, być traktowany będąc na jego miejscu. W sumie,to staram się o tym nie myśleć. Tak jest lepiej.
NZK, zespół reanimuje. Masaż serca, tlen, adrenalina, amiodaron. Słyszę dźwięk defibrylatora, bardzo charakterystyczny, dźwięk który zawsze wzbudza we mnie pewne przerażenie. Matka stoi i krzyczy, aby ratować jedyne dziecko. Mija kilka cykli. Brak reakcji. Tym razem się nie udało, kolejna osoba odeszła.
Odwożę do domu ze szpitala, z domu do szpitala kobietę, kilka razy. Miła i serdeczna. Ponad 80 lat, życzy zdrowia i szczęścia za każdym razem. Aż tu pewnego razu dzwoni rodzina, aby przyjechać na stwierdzenie zgonu. Brak tętna, oddechu, plamy opadowe. Jej, już nie ma. Pozostaję, gdzieś głęboko w pamięci, jej słowa, uśmiech. Kolejna, i kolejna osoba…
Niekiedy śnią mi się w nocy, ludzie przykryci białym prześcieradłem. Wokół nich, płacząca rodzina, biegające dziecko, nie do końca wiedzące co się wydarzyło. Często są to ludzie, których znałem, u których byłem.
Odpowiedzialność? Jadąc w deszczową noc na sygnale. Odpowiadam za swoje życie i zdrowie. Przede wszystkim kolegi obok, pacjenta z tyłu. Ludzi w innych autach. Zarabiam znacznie mniej jak sprzedawca w byle markecie. Jego odpowiedzialność? Przepraszam skasowałam 2 serki, już poprawię. Ja, też czasem przepraszam, i mówię, że jest mi przykro, bo zmarł czyjś ojciec. Ale nic poprawić nie mogę.
PS. Zdjęcie wykonane w ośrodku, po transporcie ślicznej, młodej dziewczyny po na szczęście „nieudanej” próbie samobójczej.
PS2. Bez względu na to, co ludzie mówią, myślą i piszą. Ratownicy, kierowcy, lekarze, pielęgniarki i cała reszta medyków, to anioły, które czuwają nad potrzebującymi. W zamian często otrzymując – wyzwiska, kopanie, plucie czy gryzienie. Czy pomimo tego wszystkiego, myślę nad inną pracą? Nawet na sekundę, nie… Wręcz przeciwnie, planuje uczyć się i szkolić.
Ponoć, każdy z nas, ma w głowie swój własny, mały cmentarz? Jestem tylko kierowcą karetki T, studentem RM, a to jest mój manifest… początek mojej historii.